Słowa prosto z lasu

Zupa

Tej zupy to chyba nie zapomnę nigdy. Nie, że smak, taki wyjątkowy. Chociaż dobra była. Lekka z marchewką pokrojoną w plasterki, pietruszką, zdrowa i nasiona dyni w niej pływały. Chyba niepotrzebnie te nasiona, bo twarde.

Sierpień to był. Tak pod koniec. Kończyło się lato i etap życiowy się kończył.. Jeszcze dwie godziny temu parkiet myliśmy w bloku na drugim piętrze. W niedużym mieszkaniu, co to wynajmowaliśmy prawie 8 lat. Nie powiem, nie było źle, ale jeden kasztan w pobliżu, i sześć wron na nim to dla mnie przyrody trochę za mało. Ja o lesie marzyłam. Nie raz myślałam jak to szosą idę, zapach brzóz, włosy od wiatru potargane, a ona nigdy się nie kończy. Idę i idę, i w tej szosie cały sens życia mojego się mieści. Oj dużo ja chodnikami betonowymi nachodzić się musiałam, żeby do tej wiejskiej drogi wreszcie dojść. Zawsze mówiłam, że nie wiem jak, nie wiem którędy, ale dotrę. I łzy nie raz kapały na miejskie drogi, że one nie dla mnie już. Nawet zawieszkę do kluczy kupiłam z sową leśną w kolorze złota. Jak las to i sowa być musi. Do domu, co przy tej szosie miał stać. Myślę sobie, a nóż, szczęście na mnie nagle spłynie. Wymarzony dom będę miała i jak to bez zawieszki na klucze? Schowałam i niech się dzieje.

Nawet nie wiedziałam gdzie ta szosa miałaby być. Może tu lepiej a może gdzie indziej. Na wschód, jechać, na zachód a może na południu Polski zamieszkać. Gdzie by tu człowiekowi dobrze być miało. Nie wiadomo. Szukałam wszędzie. I rozpacz mnie ogarniała, bo jak to odpowiedzi nie znać natychmiast? Pytają cię a ty nie wiesz. Sam siebie pytasz i nie wiesz? Jak to tak nie wiedzieć? Ano, czasem i nie wiedzieć trzeba. I nerwy człowieka biorą, bo po cholerę tyle tej niewiedzy w sobie ma. Wiedzieć łatwiej. Ba, każdy by chciał wiedzieć. I głupi i mądry. A skąd tu tę wiedzę brać? Z książek brać? Od Matki, od Ojca? Ze szkół brać? Można i stamtąd. Wszystko to ważne. Ale jak w sobie nie poszukasz, to ni cholery nie znajdziesz. Choćbyś ty człowieku miliony książek przeczytał, choć matka twoja sześć fakultetów by miała a szkoły takie skończone, że klękajcie narody. W sobie szukać trzeba.

I myślałam a może z cegły ten dom zbudować, a może ze słomy i gliny ulepić samemu, naturalny taki by był. O, tu pod miastem z ytonga zbudowany. Niby ładny, ale okna takie małe, że świata prawie przez nie nie widać. Nie ten. A może by tak chatę z Bieszczad na teren rodzimy przetransportować? A Małżonek: nie szukaj. Jeszcze nie teraz. I rozpacz większa, bo nie dość, że nie szukać to jeszcze nie wiadomo gdzie nie szukać i nie wiadomo jakiego nie szukać.

I nagle przyszedł ten dzień. Małżonek powiedział : już. Wklepał hasło: dom, i enter wcisnął. I jest. Najlepszy jaki mógłby być. Dla nas najlepszy. Nie tam żaden pałac, z luksusami. Prosty. Bo to nie o pałace chodzi. Klamki ze złota czy szesnaście pokoi. Najważniejsze, to żeby szczęście w tym domu było i miłość. I drewno żeby było. Bo drewno ważne jest.

Do końca życia nie zapomnę i wdzięczna Mu będę jak to miejsce do życia nam znalazł. Najlepsze. Raz wcisnął. Zwyczajnie. Człowiek tu całe życie szukał, a to tu, a tam, a On? Enter raz wcisnął i życie tym enterem nam pozmieniał. Tamtego lata, w ciepły sierpień gotowy już był. Dom. Bez mebli wszystkich jeszcze. Gumowy materac z welurową powłoką łóżko udawał. Nawet mu dobrze szło. Rola życia rzec by można.

Małżonek po tym pucowaniu parkietu jeszcze do pracy iść musiał. A ja pożyczonym samochodem Taty, bo większy, obładowana po sam dach, tak, że pies ledwo się zmieścił. A, że lekko utyty, to i miejsca więcej potrzebował. Jadę. Pierzyna tylną szybę zasłaniała. Przez lasy, 60 km do celu mam. A ten cel nie byle jaki. Do domu jechałam. Czy jest coś ważniejszego niż dom? I smutno trochę, że samotnie tak. Że ten Małżonek w pracy, jak tu takie wydarzenia patetyczne. Pies mądrymi oczami się gapi, ale nic nie powie. Czuł, że nic już nie będzie takie jak kiedyś. Będzie nowe.

I wjeżdżam do tego lasu mojego, ciemno tak, że jakby człowiek wzrok całkiem stracił. Myślę sobie, gdzie ta pompka do welurowego niby łóżka jest? Pod pierzyną czy gdzie indziej szukać jej trzeba. Pompować w tym zmęczeniu jeszcze… Zjeść coś by wypadało, bo cały dzień czasu nie było, a może nawet i z dwa dni. Aż tu nagle światłość. Auto jedzie, na podwórko w tym ciemnym lesie co to żywej duszy jeszcze nie ma, wjeżdża. Z samochodu siostra wychodzi, i szwagier i Zosia, córka ich jedyna. I już szum się zrobił. Pies skacze. „Otto, nie skacz, nie skacz nie skaaacz”… krzyczą jeden przez drugiego. Pies pazurami po nowej podłodze uderza, aż echo niesie. Za ćmą skoczył, na białej ścianie łapę odbił. Zosia welurowy materac ostatkiem sił dzielnie pompuje (gdzie ta pompka była, do dziś nie wiem). Szwagier na podwórku, w tych ciemnościach głównego zaworu wody szuka. Kuchenkę podłącza. A Siostra na tej kuchence zupę ze słoika litrowego nalewa i grzeje. I – jedz mówi do mnie. Tę właśnie, co to pestki dyni niepotrzebne w niej były. Nigdy tej zupy nie zapomnę. Że mi Siostra do domu w lesie, wielowarzywną przywiozła….