Słowa prosto z lasu

Zbyszek

Zbyszek pół życia po świecie się tłukł. Nie to, że go tak ciągło do tej zagranicy, że aż tak bardzo inne światy chciał poznawać ale pragnienie miał, by w dostatku żyć i rodzinie luksusy największe zapewnić. A żeby zapewnić to wtedy trzeba było do zagranicy. Sam luksusów nigdy nie posiadał a i ojciec jego wiary w niego za grosz nie miał. Mówił zawsze: prędzej mi kaktus na ręce wyrośnie jak ty za granicę pojedziesz. Taki jego ojciec – kołcz mu się trafił. A to czasy takie, że za granicą to rzeczywiście mało kto był. Jak jeden ze wsi pojechał to cud. I wtedy wybrańcem losu się jakby w oczach innych stawał. Nawet w swoich oczach może, ale tylko przez chwilę. Egzotyczny taki, kolorowy ptak. Trzeba wtedy było dużo odwagi mieć, by tak z własnej wsi się wyrwać i do innego świata polecieć. Nad oceanami krążyć i po pustynnym piachu bosymi stopami kroczyć. Samemu. Obcych języków słuchać i dowiedzieć się, że na suku bez targowania się, to nic nie kupisz. Zbyszek tę odwagę w sobie znalazł. Chciał by w jego domu i banany były, pomarańcze, daktyle i chałwy najsłodsze. Chciał by jego córki suknie haftowane miały a małżonce obiecał, że na każdym palcu złoty pierścionek będzie miała. Jak królowa jaka. Takie pragnienie w sobie miał. By dużo było i nigdy nic nie zabrakło. Że jak chciał szczotkę czterobarwną do kurzu na baterie kupić, co w telewizorze reklamowali to mógł sobie ją szybko nabyć telefonicznie. Stać go było, a co. I jeszcze jak w pierwszej minucie do telewizji zadzwonił to do tej szczotki, koc z licem tygrysa dostał i szalik na zimę. Taka promocja. Taki fart. Ale jakby tak bardziej się Zbyszkowi przypatrzeć, jakby tak zajrzeć najgłębiej jak się tylko da, to dostrzec by można, że Zbyszek nie tylko po te dobra jeździł. Nie tylko cegły na nowy dom chciał z tej zagranicy przywieźć. Marzenie skryte miał:  od siebie uciec i wszystkie demony co od losu dostał w pustynnym piachu pozakopywać. A było ich od cholery. Aż dziw bierze, że jednemu człowiekowi tyle demonów w jednym życiu przypadło. Na ramionach mu siedziały, za nogi trzymały by dalej nie szedł i w ustach błyskawice umieszczały. Szeptały Zbyszkowi do ucha, samo złe i resztki sił mu zabierały. Okazało się, że tego dziadostwa zakopać się nie da. A bardzo Zbyszek ich pozbyć się chciał. To wymyślił, że może potopi. Całe lata topił. I jak jednego na dnie umieścił, to co rusz nowy demon się pojawiał. Co drugiego pod wodą za szyję poddusił, to trzeci skurwysyn taki zza pleców mu wypływał. I Zbyszek tak bardzo na tej likwidacji skupiony był, że jakby prawdziwego Zbyszka w świecie zabrakło. Demony go zabierały i na chwile oddawały. Chociaż nawet jak oddały to innego. Oczy jakby nie swoje miał. Jak się patrzyło czasem na tę walkę jego to niejednemu łzy z żalu kapały, że tak człowiek pazurami rozszarpany. A czasem furia brała, że po chuj to wszystko.

Nawet te chałwy co przywoził słodkie nie były, te hafty takie bez koloru a pierścionki złote traciły blask. Nie chciał tak bez smaku i bez koloru, ale z przepędzeniem demonów rady nie dawał.

Ile ludzi na świecie żyje, z tymi demonami, co jak rzepy poprzypinane, czasem nawet pazurami powbijane aż do krwi. Jeden się uszarpie, bo wyzwolić się z tych szponów pragnie a inny tyle dostanie ich, że po nim. Zawleką do swojej jaskini czarnej i po człowieku.

Zbyszek postanowił, że się nie podda. Chociaż z tym podtapianiem nijak mu nie szło. Skutku nie przynosiło.

Mijały tygodnie, miesiące, lata i Bóg docenił starania Zbyszka, chociaż on wcale nie chciał z nim dialogu prowadzić. Złość taką na niego miał, za te demony.

– Zbysiu, Synu. Koniec z tym topieniem. Daj se już z tym spokój. Pokazałeś mi już, żeś silny jak drwal z lasu. Wynagrodzić cię chcę, boś dobry. Ale jak bym Cię Synu takim dobrym tylko zostawił to niemożliwy byś się stał. Zniknąłbyś jak mgła niespodziewanie. Bo człowiek różny musi być. I zła i dobra posmakować. Od ciebie Synu zależy kto wygra. Bez tego, to całe to człowieczeństwo o dupę potłuc. Prezent ode mnie dostaniesz – przemówił Bóg, mrugnął do najsilniejszego Anioła, by ten przyniósł co trzeba. I wręczył  po chwili Zbyszkowi szklany słój, co wielki prawie jak beczka na kapustę kiszoną.

– Tutaj demony połap i zamknij. Łatwiej ci żyć z nimi Zbysiu będzie, jak w słoju zamkniesz. Zabić, może i nie pozabijasz, ale zamknięte za szkłem mniej groźne będą. Potem sam zrozumiesz po co takie zadanie ci Zbysiu dałem. Takie życie żeś dostał.

I posłuchał Zbyszek Boga. Do słoja parszywe mordy wtłoczył, deklem przycisnął i do ciemnej piwnicy zaniósł. Kocem z wielbłądziej wełny przykrył. Niby ulżyło, niby lepiej, ale nie raz jeszcze po nocach słyszał jak echo ze słoja  się niesie. Bywało, że darły się te mordy niemiłosiernie. Wydostać się chciały. Ale Zbyszek już coraz mniej ich słuchał. Do kuchni w nocy zszedł, jabłko zjadł albo krakowskiej ukroił, wodą z zamrażalnika popił i poszedł spać.

Nie raz pewnie nawet  z radością w sercu sobie pomyślał: a pies ich srał. Idę jeżom kartofli z obiadu zanieść.

I tu jakby inna opowieść o Zbyszku mogłaby się rozpocząć. O Zbyszku co samo dobre w sobie ma i w największej komitywie ze światem przyrody egzystuje. Zwierzęta kocha. O, jeśli o te zwierzęta się rozchodzi to największym uczuciem Zbyszek swojego psa obdarował. Tofikiem go nazwał. Chociaż ten jego pies ideałem nie był. Dziury na podwórku kopał aż ziemia pod choinkami w powietrze pryskała, jeże co kartoflami z obiadu karmione z podwórka przepłaszał. Wiewiórkę pewnie jakby dopadł to by z futrem zechlał. Szczekał niemiłosiernie głośno i po konwaliach, co małżonka Zbyszka równiutko  posadziła pruł, co sił w kudłatych łapach. Wte i wewte i tak przez cały dzień. Piruety podniebne robił jak wróbla na gałęzi wypatrzył. Niezmordowany on. I Zbyszek wiedział, że ten jego pies nieidealny. Nawet w wyglądzie:

– No ładny ten Tofik, ale łapy ma o 30 cm za długie. Jakby krótsze miał, to by dopiero był pies.

Jeszcze jedną wadę ten towarzysz Zbyszka posiadał. Jeść nie chciał. Co trzeci dzień posiłek spożywał. Czasu nie miał. Ciągle w ruchu był i w zaledwie trzy minuty regenerację organizmu realizował.

Tego Zbyszek zboleć nie mógł. Że ten pies nie je. I smażył mu co lepsze kąski i kluseczki- świderki a jak nie zechciał to warzywka, mleczko świeżutkie przygrzane serwował. Po kosteczki wędzone do mięsnego na rowerze o świcie jechał. Czasem tylko kiedy małżonka Zbyszka chleb domowy w wyznaczone dni piekła to kudłaty pies na okruszki reflektował. Jakby zegar jaki w tej rozczochranej sierści się mieścił. Chleb ledwo co z gorącego wysadzony, a pies już jest i na okruszki chlebowe cierpliwie wyczekuje. A jak co chemię w sobie zawierało, to już w ogóle Tofik nie tknął. Wafelek ze sklepu, ciasteczko kruche? A w życiu, jak już to ewentualnie ciasto domowe w ilości śladowej skosztował. Tego Zbyszek znieść nie mógł. Zatem postanowił, że inne zwierzęta karmić będzie. Tofika co trzy dni, a inne codziennie. I tak od tego karmienia zwierzyny dzień rozpoczynał. Psu sąsiada, w tajemnicy, przez płot krakowską pod pysk podtykał, po kukurydze dla dzikich gołębi na drugi koniec wsi jechał, wróblom ziarna na targu kupował, a sikorkom słoninę w mięsnym. Rybom, co w stawie  pływały, kasze co drugi dzień prażył a  dwom polnym  myszom, co pod kompostownik przychodziły skórki od chleba zanosił. I z taką radością przyglądał się jak jedzą. Ale największy problem był, co jeżom przygotować najlepszego, bo do kartofli z obiadu do końca przekonania nie miał. Wyczytał gdzieś, że wątróbka surowa dla jeża najlepsza. I jedzenie, jedzeniem, sama przyjemność dla Zbyszka tak co rano posiłki dla zwierzyny przyrządzać. Ale najgorsze w tym wszystkim, by zwierzyna siebie nawzajem nie zeżarła. Bo u Zbyszka na podwórku to cały łańcuch pokarmowy się stworzył. Kot sąsiada karpie ze stawu wyłapywał i po jednym jak mu się udało, zjadał. Jak nie rybkę to wróbelka z karmnika upolował. Wróbelek z kolei przed gołębiami strzec się musiał albo przed jastrzębiem, co i gołąbka i wróbelka może zgładzić. Jeża kolce przed Tofikiem nie uchronią, więc czasem decyzje jeż musiał podjąć: kartofle albo życie. Wybór należał do niego. Wiewiórka sprytna, bać się nie musi. Porwie orzechy i w nogi. Czasem i bezdomne kundle w ilości hurtowej pod domem Zbyszka się gromadziły, to ten nakarmił, kości z kurczaczka im narzucał, by potem (jak psy za długo pod balkonem stały, szczekały i spać Zbyszkowi nie dawały) wziąć petardę wielkości zapałki odpalić i z balkonu rzucić. Huk z tej petardy w pola się niósł. Krzywdy zwierzęciu nie zrobił, nigdy nawet  zamiaru takiego nie miał ale tak do zrozumienia im dawał: przyjdźcie jutro, spać idę.

I może Bóg Zbyszkowi taką rolę wyznaczył, by te zwierzęta przed głodem ratował. Albo by Zbyszek na straży tego łańcucha pokarmowego stał, aby nie pozżerały się nawzajem i gatunki ssaków i ptactwa różnorakiego ocalały? Może dzięki Zbyszkowi spod lasu na świecie jeszcze wróble istnieją i jeże? A może te zwierzęta Bóg powysyłał z wiadomością. Zbyszkowi całkiem jeszcze złość na Boga za te demony nie przeszła, i jakby Najwyższy mu powiedział, to mógłby człowiek spod lasu uszy zatkać. A tak, zwierzynie polecił, by Zbyszka w prawdzie o nim samym uświadomiły: Zbysiu, fajny chłop z ciebie, dobre serce masz, wielkie jakbyś od niedźwiedzia pożyczył tylko tych demonów ze słoika już nigdy nie wypuszczaj. Pies ich Zbysiu srał. Pies srał.