Słowa prosto z lasu

Urodziny

Moja Siostra Katarzyna, ma dziś urodziny. Czterdzieste szóste. Gdyby dane Jej było na Ziemi jeszcze być, pojechałabym do Niej z prezentem. Pewnie zawiozłabym Jej krem mniszkowy, który sama tego lata zrobiłam. Do twarzy. Lepszego nie znam. I znów nie wiedziałabym co kupić w podarunku, bo przecież Ona wszystko ma. Głowiłabym się ze trzy dni albo i dłużej. Pewnie zrobiłaby sałatkę albo może nawet dwie. Zmieszałaby łososia z winogronem i znów musiałabym grzebać widelcem w talerzu, by te owoce od ryby oddzielić. No nie lubię, jak mi się słodkie ze słonym po talerzu szwenda. Kawką, by mnie poczęstowała i z kuchni krzyczała: ” Ewa, w czym ci zrobić?” A ja bym wybrała białą, maleńką filiżankę z talerzykiem, co to dwa łyki tej kawki się tam mieszczą, by po chwili stwierdzić, że jeszcze jednej bym się napiła. Pewnie też deser, by zrobiła i w popłochu podawała z irytacją lekką, że nie wyszedł taki jak by chciała. Że ostatnio lepszy był. Chwilę później Koleżanki, by dołączyły, co to otwarte serca mają i dobrze nawzajem sobie życzą. Gadałybyśmy jedna przez drugą i temu gadaniu końca by nie było. Kasia wystroiłaby się w pomarańczową sukienkę z lnu, w tę co takie dziwne rękawy ma, że nie wiadomo jak to nosić. Każda z Dziewczyn, by Jej mówiła” Kasiu, ale Ci w niej ładnie”. Ona natychmiast nawigowałaby wszystkie, gdzie ten sklep, w którym takie lniane sprzedają. W dobrej cenie w dodatku. I założę się, że ten sklep byłby tak ukryty w mieście, że nawet jak wytłumaczy to i tak nie wiadomo. A Ona znalazła. Prezenty, chętnie by przyjęła, ale jak Ją znam odłożyłaby, by oglądać później. Na spokojnie jak to mówią. To akurat po Ojcu ma, że wszystko na później i na spokojnie. Każdej pewnie od siebie coś by podarowała, że niby przy okazji. Że jednej olejek z marchwi, drugiej kolczyki, których nie nosi a ładne przecież. Mnie bluzkę na lato : „Ewa, chcesz? Przymierz, bo ona jakby na ciebie szyta”. Sałatki w pojemniku by mi dała i powiedziała: „Weź Łukaszowi, niech spróbuje”.
Może tak by było. Zwyczajnie, że już bardziej zwyczajnie być nie może. Petard nie trzeba czy fajerwerków nawet. Może ta zwyczajność najbardziej w sercu zapisana. Jak chwyta zieloną filiżankę drobną dłonią i te paznokcie ma zawsze takie króciutkie. Czasem bezbarwne, czasem w kolorze fuksji albo bordowe, ale zawsze króciutkie takie. Gęste loki gumką w kok zawiązuje przemierzając trasę z kuchni do salonu, bo przecież w upał za gorąco, żeby tak rozpuszczone nosić. No i się garbi lekko. Jak sobie przypomni to zaraz się prostuje przesadnie i mówi, że wie. By po chwili znów o tym zapomnieć. I doradza temu, co potrzebuje, że glistnik to na kurzajki najlepszy.
Dziś nie pojadę, by wspólną kawę w maleńkich, białych filiżankach pić. Nie zadzwonię domofonem i nie powiem: „Kasia, to ja”. Nie przywiozę Jej słoika jagód, które Łukasz w lesie nazbierał. Nie pojadę też na grób ponure znicze zapalać. Dla mnie tam za ciasno ciut, choć piękne to, że Inni przychodzą i wielką miłością płomień zapalają. Piękne.
Pójdę dziś na łąkę w mojej wsi. Boso pójdę. Włożę tę długą suknię, co mi w ubiegłe urodziny podarowała. Wiem, że pół miasta przejechała, by zdobyć ją dla mnie, bo ostatnia. Z wystawy. Choć wiem, że siłami z rozwagą wówczas zarządzać musiała. Wiem, że mówiła: ” ooo w tej Ewie ładnie będzie”. Stanę na łące, gdzie dookoła pola i lasy. Z jednej strony zboże a z drugiej kukurydza posiana. Mała jeszcze, jak to pod koniec czerwca. A na wprost brzozy, co magię uleczania w sobie mają. Stanę wyprostowana, rozejrzę się dookoła z nadzieją, że Ją tam zobaczę. I pewnie tylko sarna spłoszona przemknie albo bażant w wielkim krzyku przeleci. Dlatego zamknę oczy. Ciepłe słońce twarz mi ogrzeje a złote światło spróbuje wtopić się przez zamknięte powieki, lekki, ciepluteńki wiatr ukołysze mój oddech. Tak ukołysze, że zamienię się w ciszę. Wstrzymam Ziemię i rozpuszczę czas. I nawet wiatr wiał nie będzie, by liście drzew trwały w niebycie. Znajdę się gdzieś, gdzie jawa się nie skończyła i sen jeszcze nie zaczął. Otworzę serce. Jak złote drzwi, które w baśniach prowadzą do najlepszego. Tam się z Nią spotkam. W wielkiej , niepojętej lekkości i ciszy właśnie. Przyjdzie do mnie szczęśliwa, niosąc w sobie niepojęty spokój. Nie uściśnie mnie za ręce, choć chciałam przecież, z całych sił wyciągałam. Ona uściśnie mnie za serce. A to o wiele więcej niż takie ciał zetknięcie. Dłoni z dłonią, ramienia z drugim ramieniem. To uścisk, którego rozum pojąć nie zdoła. I będziemy się śmiać. Z niczego będziemy się śmiać. Bo czy zaraz trzeba powodu szukać do takiego śmiania? Może opowie mi, jak to jest powrócić do Domu i dryfować w wielkiej Wolności. Może na chwilę mnie tam zabierze, bym mogła trzecim okiem zobaczyć jak Tam jest. I kiedy znów, w ludzkim zapomnieniu powiem Jej: „Kasia, przecież mogłaś jeszcze długo z nami być”. Ona w lekkim uśmiechu, wielkiej błogości jakiej świat nie widział, powie mi:
„Ewa, przecież Jestem”.