Słowa prosto z lasu

Sąsiad

Zawsze mi machał jak wiejską szosą z psami szedł. Rano zazwyczaj. Jeszcze przed śniadaniem. Najpierw z dwoma chodził, a potem już tylko jedna sunia mu została. Dwie wielgachne, kudłate suczki, jakby przyklejone do niego na stałe. Wpatrzone w swojego pana, jak to mówią, jak w obraz. Choćby o trzy kilometry był ode mnie oddalony, to jak tylko przyuważył, że to ja ze swoim psem szosą wędruję, to machał. Może po tym moim psie mnie poznawał? Początkowo na pewno, później to już chyba wiedział, że …ooo sąsiadka idzie. I tyle serdeczności było w tym machnięciu ręką, że niejeden człowiek przez pół życia drugiemu tyle ciepła nie ofiarował, co pan Gerhard tym machnięciem swoim. Małżonka to czasem po ramieniu z tej serdeczności klepnął. Jak dziadek wnuka, tak klepnął.

A cośmy się tam znali z panem Gerhardem, prawie tyle co nic. Tyle co z tej szosy tylko. Ale kiedy się człowieka tak do końca zna? Kiedy wiesz co na śniadanie jada i czy był kiedyś w Saint-Tropez ? Czy mu się tam podobało? Albo co mu w życiu wyszło, a co zupełnie zaprzepaścił? Ile dzieci ma i w co wierzy na co dzień i od święta, w co wierzy? Czy wówczas powiedzieć można, że się człowieka poznało? Jakie myśli mu się w głowie zbierają, a co tam w sercu nosi? I w ogóle czy trzeba tak do końca zaraz wszystkich poznawać? Dociekać? Niekiedy to szkoda czasu na takie poznawanie. Czasem człowiek całe życie przeżyje i siebie samego do końca nie pozna, a co dopiero drugiego. Czasu na wszystko nie nastarczy. Są tacy ludzie na ziemi, że od razu wiesz, że dobry. Nie dociekasz czy aby dla wszystkich, ale dla ciebie dobry. Gawędzić sobie z nim chcesz, choć dzieli was tyle ziemskich lat, że nawet liczyć nikomu się nie chce. A i po co liczyć? Czy to ważne takie? Może najważniejsze w tym ziemskim spotkaniu jest to, po co on na szosie twojej stanął, czego nauczyć cię ma, może pomóc ci coś zauważyć na tym świecie? A może też w sobie zauważyć? Albo obudzić w tobie takie wzruszenie, do którego myślałeś, żeś niezdolny? Bo przez pół życia nerwy cię szarpią z byle powodu. Nie zawsze tak od razu to wszystko wiadomo.

Bo pan Gerhard jak już tą ręką machnął, potem tą samą uścisnął moją na powitanie, to tematów sto. I tak na tej szosie rankiem żeśmy stali. Jak małżonkowi mojemu machnął to już wiadomo było, że na tym machnięciu się nie zakończy. To machnięcie Pana Gerharda zawsze początkowało coś więcej. Ten zwykły gest zatrzymywał ich na długie kwadranse. Stali tak wśród pól, czasem w śniegu po kolana a niekiedy w żarze sierpniowego słońca. Śniadanie na stole, jajko na miękko już prawie, że całkiem wystygło to pewność była, że małżonek sąsiada spotkał. Ostatnio, jak czerwiec już powoli dobiegał końca, to o tych pomidorach bez ustanku dyskutowali. Czym podlewać, a nawóz jaki, czy aby w tej szklarni to nie za blisko siebie te sadzonki? O uprawie warzyw to Pan Gerhard doktorat mógłby napisać, bo przecież tyle tego wszystkiego nasadzone miał. I dbał. Dzień w dzień dbał. Rosło wszystko równiuteńko. I choć wiedział chyba wszystko na ten temat to zawsze z zaciekawieniem słuchał, co małżonek o tych pomidorach szklarniowych miał do powiedzenia. Ooo, ponoć o zapylaniu ich za pomocą pędzelka do malowania oczu nie wiedział. Ja w sumie też nie, póki mi jeden z łazienki niespodziewanie nie zniknął. W sumie dla małżonka nie jest ważne, że oczy mam niepomalowane. Ważne, że pomidory obrodziły.

Sąsiad, jak to mówią, wiekowy już był a miało się wrażenie, że więcej w nim młodości niż w niejednym młodym. Otwarty na nowe, ciągle świata ciekawy. Rześki, pogodny, wyprostowany. Jakby ból, co ze starością nierozerwalnie związany, jego nie dotyczył. Jakby upływający czas go nie sięgał. Czasem taka myśl mnie znienacka naszła, dlaczego z takimi ludźmi się nie rozmawia publicznie, wywiadów nie robi, w telewizji nie puszcza? Może niejednemu podpowiedziałby jak żyć, jaki sekret długowieczności jest. Może dlatego, że w nich sama prawda jest, a w telewizorze prawdy nie uświadczysz. A potem tę pierwszą myśl goni druga i już na ten tychmiast w wyobraźni cały obraz się pojawia. Co by pan Gerhard na ten temat odpowiedział. Usiadł by pewnie pod jabłonką na swoim zielonym krześle z plastiku, jak to miał zwyczaj siadywać, gdy już wszystko porobił i odpocząć chciał, drugie rozmówcy swemu by podstawił. Sernika ukroił, który sam upiekł, kawy naparzył (choć sam kawy nie lubił), filiżanki najlepsze z pokoju, by wyciągnął, uśmiechnął by się lekko i skromnie powiedział: a o czym tu opowiadać? I pewnie o tej długowieczności nic by nie powiedział, ale o tym jak synów kocha to już tak. Jak dbają o niego i zdjęcie maleńkiego wnuka by pokazał. W ramce na komodzie postawione. Pokoik jaki mu urządził, by wygodnie mu było jak w odwiedziny z rodzicami przyjedzie. O tym, że sąsiadów za płotem to ma najwspanialszych i od lat w przyjaźni z nimi żyje. O żonie, że taką dobrą kobietą była i zmarło się kobiecie wiele lat temu. A potem zaprosiłby rozmówcę do folii, pomidory pokazał, że szczawiu dużo tego roku posadził i tak mu ładnie rośnie. Na zupę jak znalazł będzie. Tylko ten kret, zakała, w truskawki wlazł i zrył, że nie wiadomo czy wszystkiego nie poniszczył. Kury raz jeszcze policzył, gołębiom ziarna sypnął. Może wspomniałby, że z tymi psami dzień w dzień długie kilometry pokonuje, ciszy lasu słucha. I na odchodne jeszcze jajek świeżuteńkich by zapakował, temu rozmówcy, co to wywiad o życiu przyszedł z nim przeprowadzić. I pewnie to w tym spokojnym jestestwie tajemnica długowieczności pana Gerharda się kryła. I w tym, że o ludziach nigdy źle nie powiedział. Pytanie tylko czy telewidzowie znieśli by ten spokój i prawdę człowieczeństwa. Może z przyzwyczajenia oczekiwaliby aż kto jaki pocisk by puścił w te kartofle pana Gerharda, pierdolnęłoby na wszystkie strony, płacz by był, że tyle pracy a tu tak wszystko rozpierdolone, znienacka. Albo chociaż jakiś konflikt z sąsiadem by miał. Z widłami który by na niego wyskoczył. Zwyzywałby jeden drugiego od najgorszych. To by się działo i oglądalność od razu wysoka. A tu spokój i dobre, proste życie w maleńkiej, urokliwej wsi. Niejeden widz tego spokoju by nerwowo nie wytrzymał. Albo powiedział: eee bujda z tym dobrym życiem. Tak to się chyba nie da.

Jakby mnie kto zapytał po czym poznać starego człowieka, to przychodzi do mnie taka pierwsza myśl: starzy ludzie noszą ze sobą zapach starości. Ten zapach otacza ich dom, łóżko, krzesło i stół przy , którym dzień w dzień zasiadają i herbatę piją w tej samej szklance od lat ( bo po co szukać innej, skoro ta pod ręką jest). Zastanawiać by się można czy to zapach bólu istnienia, co przez wszystkie te lata nazbierany. Ten sam co człowiekowi plecy przygarbia i uśmiech zabiera? To taki zapach losu człowieka, co pod koniec życia się zmienia, bo powietrza coraz mniej. Ten los jakby ustany taki i już tylko spokój i oczekiwanie. Pogodzenie, że życie takie a nie inne się dostało. Pan Gerhard pozbawiony był tego zapachu, on pachniał życiem, rześko tak, jakby na środku łąki stał i dopiero co witał się ze światem a nie z pożegnaniem był już pogodzony. I to mnie zmyliło, bo ja w przekonaniu żyłam, że on na zawsze tu już zostanie. Że tak mocno wpisany jest w krajobraz naszej wsi i wypisać się nie da. Tak bardzo mnie zmylił. To na pewno przez ten zapach życia, pewna byłam, że on tak mi na tej szosie do końca moich dni będzie machał, a nie jego końca. Byłam pewna, że jak co roku miodu z mniszka mu dam do herbaty i odwiedzi nas, by może co doradzić jak mszyce z papryki naturalnie wypędzić. Tyle tych mszyc. Nie doradził i papryka do wyrzucenia.

W dzień ostatniego, jak to mówią pożegnania, zebraliśmy się w drewnianym kościele, by pana Gerharda uroczyście pożegnać. Najbliżsi byli, rodzina była, przyjaciel Stasiu z rodziną był, dalsi sąsiedzi i pani sołtysowa nawet na rowerze przyjechała. Pamięć o nim symbolizowała, mała, dębowa skrzyneczka, w której prochy zamknięte, a na niej różyczki, pomarańczowe. Trzy czy cztery, malutkie takie. Smutek w nas siedział, i żal i łzy leciały jak grochy. Szliśmy tak w tym smutku wśród dojrzewających zbóż, bo to pełnia lata była, pana Gerharda na cmentarz odprowadzić. W ciszy, a zboża to jakby się mu kłaniały, gdzieniegdzie płatek dzikiego maku opadł po cichu i skromnie. Niezauważalnie prawie.

Zanim ta cisza nastała to Anielski Orszak wybrzmiał uroczyście. Wtedy oczami wyobraźni widziałam pana Gerharda, jak szedł wśród Aniołów. Pod ręce go wzięli, białym światłem wypełnieni, on popatrzył z uśmiechem najpierw na jednego, potem na drugiego. Reszta Aniołów za nimi kroczyła. A śmiali się, a radośni tacy i Pana Gerharda witali jak króla najsprawiedliwszego. Oni wysocy a on dość niski przecież i głowę musiał zadzierać jak Aniołom w oczy spoglądał. W kaloszach szedł, tych co szosą zawsze chodził i czapkę z daszkiem na głowie miał. Na chwilę zdjął, by się ukłonić jak wyszli mu na spotkanie. Kulturalnie, jak to on. Spokojny taki, wesoły, bez bólu już, co pod koniec życia na Ziemi go trawił. I w tym Ostatnim Pożegnaniu odwrócił się jeszcze na chwilę, za życie podziękował, że dobre miał i do ostatnich chwil w swojej wsi egzystował. Wzrokiem nas wszystkich ogarnął, nic nie mówił już ale dał znać, że dalej idzie. Jeszcze wtedy nie widział, gdzie to dalej jest, ale pewien był, że to nie koniec… i pomachał pan Gerhard, tak jak mi z daleka na wiejskiej szosie rankiem machał… I w tym zwykłym machnięciu, tyle serdeczności było…