Goście lasu

O rodzinnym albumie z lnu…

Istnieją takie rodziny dookoła nas, że w telewizji powinno się je pokazywać. Obrazy malować dla pokoleń, muzykę komponować i filmy o nich kręcić. Albo chociaż na jutjubie puszczać, na Instagrama ich zdjęcia powklejać. Żeby pokazać światu, że są. Żeby każdy je zobaczył i może choć odrobinę od nich tego szczęścia rodzinnego zaczerpnął. Zainspirował się, spostrzegł, że pięknie można. Żeby można było podejrzeć jak on kocha ją, a ona jego, od niemal 40 lat. Bo to wielka rzecz tak kochać 40 lat. Nie tam, że samochodu dobrego się człowiek dorobił przez ten czas, domu z ogrodem takiego, że trawka przycięta dużo równiej niż u sąsiada, ale że zbudował RODZINĘ. Na fundamencie z miłości, szacunku i lojalności. A to jak beton mocne i najtrwalsze. Gdyby takie rodziny w telewizji pokazywali, wywiady z nimi przeprowadzali, to może nawet i tę telewizje bym oglądała. Antenę co w liściach drzew zatopiona bym naprawiła.

Album rodzinny chcieli mieć, by tej ich historii choć kawałek na fotografiach zapisać. I szczęście moje takie, że do mojej wsi przyjechali, do mnie zapukali, bym kawałek ich świata w tym lnianym albumie zamknęła.

I jak tu zrobić, myślę, by najładniej wyszło. Może rekwizytów poprzynosić, na krzesłach z egzotycznego drewna posadzić, może makijaże profesjonalne porobić? W koronki poubierać? W fotoszopie trawę mocniej zazielenić? I zrobić tak, by niebo bardziej niebieskie było? Można by, czemu nie? Takie zdjęcia też piękne i oko cieszą. Każdy chce ładnie na zdjęciu wyjść, by dla pokoleń z lepszego profilu się zaprezentować. I siebie samego w lepszej wersji zobaczyć. Czemu nie? Ale czasem nie trzeba aż tyle. Bo jak oni na szosę wyszli, za ręce się chwycili, on z całych sił ją przytulił i spojrzał na nią tak, że w tym wzroku cały ich świat się pojawił, to więcej już nie trzeba. Bo cóż może być bardziej fotogenicznego niż miłość męża do żony i żony do męża? Taka prawdziwa. Nie, że do zdjęcia tylko. Ona przy nim jak królowa jaka. Z berłem z żarnowca w ręku. Apaszkę w różowe kwiaty włożyła, by z przyrodą współgrać. Ale nawet gdyby o niej zapomniała to i tak wiele by nie straciła. Wystarczy, że męża pocałowała. Wtedy nawet trawa bledsza być może a i tak zdjęcia nie zepsuje.

W tym albumie i babcia chciała być i ich córki z rodzinami. I nie ważne, że babci trudniej iść, bo nogi coraz słabsze. Szła dzielnie długą szosą, korale z pereł z tej okazji włożyła, by na zdjęciu wielopokoleniowym się dostojnie zaprezentować. A ich córki do nich, nie inaczej jak tatusiu i mamusiu. I tyle prawdy w tych słowach i ciepła, że widać to nawet, kiedy mrówki ich oblazły, gdy do wspólnego zdjęcia na powalonym drzewie w czwórkę przysiedli. I dziadek też na fotografiach zaistniał. Chociaż we Wszechświecie jakiś czas temu zamieszkał. Ale był. W zamszowym kapeluszu Marysi, jego duch i pamięć o nim uchwycona została. A kapelusz taki, że w najlepszym domu mody takiego nie znajdziesz. Z 80 lat liczy. Może dlatego tak do twarzy w nim Marysi, jakby w nim urodzona. A Ewa na granatowo chciała, bo twierdzi, że w jasnym jej nieładnie. I ponoć całą rodzinę do tej ryzykownej koncepcji skutecznie namówiła. Ale granat najjaśniejszym kolorem tego dnia się stał, gdy w zbożu z własnym mężem bez pamiętnie się całowała.

Może za kilka lat, w mroźny wieczór, kiedy za oknem mnóstwo świeżego śniegu napada, siądą wspólnie przy stole, herbaty w wielkim dzbanku naparzą, szarlotki z cynamonem nakroją, lniany album wyciągną i wspominać będą maj, kiedy to wszyscy razem wiejską szosą szli, by do zdjęcia rodzinnego pozować.Wspomną o brązowym kapeluszu dziadka, babci z perłami na szyi i zobaczą, jakie to ważne dla nich, że razem byli. I na zdjęciu i w życiu w ogóle.