Goście lasu

Goście

U nas od rana, jak to mówią, ruch jak na Marszałkowskiej. Gości wbród. I tak jest dzień w dzień. Jedni wchodzą inni wychodzą. A czasem to i całe towarzystwo w jednym czasie potrafi się zebrać. Sikorka bogatka – Wanda, z rodziną na słonecznik przylatują. Całą zimę, każdego dnia do karmnika po garści im wsypuję. Aż do wczesnej wiosny. I wtedy się zaczyna. Skaczą z gałęzi na gałąź. Jedna do karmnika wleci, to druga cierpliwie czeka, by za chwilę na jej miejsce po ziarenko wstąpić. Taka rotacja, że czasem już sama nie wiem czy wiatr taki wieje i brzozy kołysze, czy to tylko Wanda z rodziną na obiad przyleciała. Najgorzej jak do tego towarzystwa sójka Gertruda dołączy. Do karmnika ledwo co się mieści, ale pcha się na siłę , by sikorkom słonecznik wyjadać. Podobnie jak dzięcioł Tadzik. Ale Tadzik ugodowy, dobry charakter ma, częstuje się kulturalnie a sójka bezczelna. I kłótliwa niemiłosiernie. Jak Gertruda w pobliżu pojawia się znienacka, to wiadomo, że zaraz do awantury między ptactwem dojdzie. Choć sójka, spora i ani Wanda, ani żadna z jej kuzynek szans przy takiej nie mają. Choćby chciały w kłótni udział wziąść to za małe przecież. Zaraz Gertruda jedną i drugą dziobem, by potraktowała. Nie raz się zdarzyło, że w konflikt z wiewiórką Bożenką popadła. Kiedy to Bożenka kawałkiem chleba pełnoziarnistego, swojskiej roboty, chciała się poczęstować. To Gertruda nieeee. Skrzydła rozpościera, dziobem kłapie, Bożenkę za kitę rudą ciągnie. No podłość taka. Chamstwo i podłość. Nie dość, że wiewiórki orzechami się ze złośliwą sójką dzielą, to tej jeszcze mało. Jeszcze o skórki kawałek będzie się wykłócać. Najlepiej to Gertrudzie kukurydza wchodzi. Już mówię sobie, będę jej sypać pod brzózkę, co by gościom mniejszym z talerzy nie podbierała. Jak nasypałam, to ni z gruszki ni z pietruszki bażant Fryderyk się pojawił i dla Gertrudy nic nie zostało. No i niech zobaczy. Jak karma szybko powraca, kiedy innemu co nieuczciwego zrobisz. To znaczy w tym przypadku karma w układzie pokarmowym Fryderyka akurat się znalazła. Ale jak się okazało Fryderyk tylko okazjonalnie wpadł. Płochliwy on i tyle towarzystwa na jednym podwórku raczej mu nie w smak. Słyszę, jak drze się nie raz za płotem, to te kukurydzę do lasu zanoszę. Aaaa już, mówię… Pójdę. Tam mu sypnę, by na podwórko się Fryderyk nie fatygował. Ostatnio nawet, jak pierwsze źdźbła zielonego na podwórku wyrosły zając Boguś odwiedzić nas raczył. Młody on i w sumie to jeszcze go nie znamy. Może przyszedł się przedstawić, bo pewność jest, że to potomek szarego Edwarda, co w szeszłym roku zaglądał od czasu do czasu. Widać, że Boguś po ojcu zuchwały. Przy lampie ogrodowej przykucnął, teren obserwuje. A ty teraz człowieku pół dnia siedź w oknie i oglądaj Bogusia jak przy lampie siedzi. W sobotę nie uprane, nie poprasowane, bo Boguś. Żeby ten szarak coś jeszcze robił. Skakał, kicał, może ogniem żąglował. A on nic. Przy lampie siedzi a ty człowieku gapisz się z zachwytem na takiego Bogusia, jakbyś co najmniej kangura na żywo zobaczył. Po ojcu ten urok. Edward to dopiero był zając. Smukły, zgrabniutki, uszy długaśne. Gdybym zapomniała na chwilę, że na polskiej wsi mieszkać mi przyszło, to nie raz pewnie pomyślałabym, że właśnie kangura na wiejskiej szosie zobaczyłam. Gdyby nie te uszy, tak bym pomyślała. Edward wiele odwagi w sobie miał. W czasie przeszłym piszę, bo nic o losie jego obecnym nie wiem. Czy żyje , nie wiem. Nie raz Sąsiadka wielkim autem do domu dotrzeć nie mogła. Jedzie, oczy po ciężkim dniu w pracy jej się kleją a tu patrzy, Edward na drodze usiadł i siedzi. Przejechać nie przejedziesz. A, że Sasiadka również wielkim szacunkiem każde stworzenie darzy, stresować Edwarda trąbieniem ani myślała. To stanęła na drodze w oczekiwaniu, aż Edward zechce jej ustąpić. Nie raz już zawracać chciała, bo szarak zdecydował, że chyba pod kołami jej auta się zdrzemnie i do rana przeczeka. Czasem i z piętnaście minut minęło zanim zając się zreflektował. Taki to Edward zając zuchwały. Podobnie jak jeż Kleofas, co tuż przed zimowym zaśnięciem po podwórku się przechadzał. Ani psa się nie bał ani nic. Bezstresowo wędrówki wieczorne sobie urządzał. Na szczekanie histeryczne beagla ani myślał reagować. To poniżej jego godności było. Podobno lis też swego czasu u nas bywał. Małżonek go dostrzegł trzykrotnie. Ale tak przemknął tylko niepostrzeżenie. Ja nie widziałam. Dlatego imienia jeszcze nie otrzymał. Przyjdzie, zaprezentuje się to imię nadam. Na ślepo celować nie będę. Nadam nie takie, co do lisa nie pasuje i w całej wsi będą się z niego śmiać. A może to ten lis, co Pan Rysiek z Konstantynowa go kiedyś uwolnił, z sideł co złoczyńcy na zwierzę nastawili? Tak, to historia najprawdziwsza z prawdziwych. Pan Rysiek, brat Sołtysowej z ręką na sercu mi opowiadał, jak żeśmy się w zeszłym tygodniu nad rzeką widzieli. Szedł rano pochodzić, jak to zawsze w zwyczaju ma nad rzeką pochodzić. Nagle słyszy skowyt taki. Podchodzi. Patrzy a tam lis we wnyki uwięziony. A że Pan Rysiek z Konstantynowa, co nad rzeką w porze letniej pomieszkuje, dobre serce ma, to poleciał w te pędy po szpadel, by rudego od śmierci ocalić. I ocalił. Lis, no piszę jak było, słowo w słowo jak Pan Rysiek mi opowiedział, usiadł, bo siły chyba od tego szarpania nie miał, popatrzył na wybawcę swego, tak prosto w oczy mu spojrzał z wdzięcznością. I Pan Rysiek na rudego z miłością popatrzył. – Idź, żeś wolny – tak mu powiedział. A żebyś tylko po kury do mnie nie przychodził, żebyś mi ich nie kradł…
I Pan Rysiek na wszystko mi przysięgał, że ten lis, kur mu nie kradnie. Innym dookoła kradnie. A jemu ani jedna nioska jeszcze nie zginęła. Mówił Pan Rysiek, że u niego kury to jak psy z nim mocno związane. Jajka niosą, nie, że na rosół. To jak mu już która ze starości padnie, to lisowi nad rzekę wynosi, co by się nie zmarnowała. Taką umowę Pan Rysiek z Konstantynowa z lisem zawarł.
Każde zwierzę magiczne i uszanować trzeba. Tak samo jak zeszłej zimy z Małżonkiem samiczkę kosa, żeśmy uratowali. No rozpędziła się bidula, łbem w szybę przywaliła i padła zemdlona na taras. Latem to na szufelkę byśmy wzięli w trawę wynieśli, żeby sobie w spokoju do przytomności doszła. Ale zimą, tak się to nie da. Zimą zanim, by ptak oprzytomniał, mróz małe ciało, by zmroził i po kosie by było. Zatem, my go do pudełka i siedział w domu trzy dni, aż sił całkiem nie odzyskał. I nigdy nie zapomnę, jak żeśmy go na wolność puszczali. Leć mówię, Hipolitko, leć. I ona na gałąź, szary łepek do nas odwróciła, spojrzała okiem już bystrym i zaśpiewała. Tak zaśpiewała, jakby to pełnia lata była, a nie minus dwanaście. No, nie zapomnę tej sceny bajkowej, co taka nam się przytrafiła. Nie zapomnę.
Albo sikorka bogatka. W maju zeszłego roku, w naszej skrzynce na listy dzieci swe powiła. To znaczy, jaja zniosła i wysiadywała. Ileż w nas było przejęcia, tym wysiadywaniem. Czy aby wysiedzi do końca, czy się nie wystraszy? Co rusz z Małżonkiem do skrzynki, żeśmy podchodzili, okiem jednym zaglądali. Nie, by sprawdzić czy polecony przyszedł, tylko czy Wanda dzieci swych, jeszcze nie wyklutych pilnuje. Raz zaglądam. Wandy nie ma.

  • No szlag – do Małżonka krzyczę. Ktoś wystraszył. Jak nic wystraszył. Może listonosz, polecony z Zus-u do skrzynki wetknął i pozamiatane. Wanda może gdzieś w rozpaczy na gałęzi siedzi i przeżywa bidulka, tym Zusem przejęta.
    Na zmianę z Małżonkiem żeśmy chodzili i sprawdzali czy wróciła. Poszłam raz, no jajka tylko na pierzynce z ptasich piórek ułożone. Ale za chwilę Małżonek przy bramie wzjazdowej stoi, dwa kciuki w górze mi pokazauje. Myślałam, że może w drapce ze sto tysięcy wygrał, że tak łapami z radości wymachuje. Drze się, niby szeptem chciał, no ale mu nie wyszło: -Wróciłaaaaa, jeeeeest wróciłaaaaaaa. No i kamień z serca. Obawy nasze bezzasadne się okazały. Wanda radę dała, odwagą się wykazała, ale i Pan Listonosz się do tego przyczynił. Jak po raz pierwszy po zajęciu przez Wadnę drewnianej skrzynki na listy, korespondencje chciał wrzucić, wybiegłam boso z domu i drę się, jakby się paliło: – Panie Listonoszu, Panie Listonoszuuuu (jeszcze wtedy imienia szanownego pracownika poczty nie znałam), niech pan nie wrzuca nic do skrzynki, bo tu nowe życie się rodzi. Do odwołania, niech pan nie wrzuca – i listonosz w zdziwieniu, ale uszanował, na wsi mieszka to wie, że każda istota ważna, nawet taka Wandzia – bogatka, ważna.

Ale ze wszystkoch gości chyba wiewiórki najbardziej lojalne. Przychodzą, dzień w dzień przychodzą. A często to nawet kilka razy w ciągu dnia. Nie tylko, jak ciepło i trawka zielona. Zima nie zima, błoto nie błoto czy nawet deszcz siąpi i szaro. Lojalnie przychodzą wibracje podwyższać. Chociaż może nikt całymi dniami na rude się nie gapi, choć jak przyjdą to zawsze rozpoznam. Ooo Bożenka w koszyku grzebie, by laskowe wyciągać. Ooo Konstancja po płocie co sił pruje, by sprawdzić czy coś jej zostawiłam przy skrzynce na listy. Jest jeszcze Krystynka. Kasztanowa bardziej. Szczuplutka, co kitę chudziutką ma. Nie to co Bożena. Ruda, wyraźna a ogon wielki i puchaty jak szczotka do mycia butelek. Takie towarzystwo. Bożenka najdłużej z nami jest, od początku przychodzi. Nie raz orzechów do ciasta mi braknie, bo dziewczyny zjadły. Ale wolę, by ciasto uboższe, niż ryzykować, że z wiewiórkami w konflikt popadnę. Jeszcze gotowe się obrazić za brak pożywienia na czas. Dlatego za to przychodzenie codziennie z ochotą im się wywdzięczam, tym orzechem włoskim. A często i całe kieszenie napchane mam, by wiewiórkom do koszyka nasypać, albo właśnie w pobliżu skrzynki na listy. A jak trzeba to i kilometry do warzywnego pokonuję, by też laskowych na wagę kupić. By Bożenka, Krystynka i Konstancja dietę miały zróżnicowaną. Każda normalna kobieta w torebce pomadkę nosi, lustereczko jakie albo tusz do rzęs. U mnie tylko orzechy się warlają. Jak u jakiejś potłuczonej na umyśle.
Żyję normalnie z tymi wiewiórkami. Pracować mogę, pisać czy fotografią się zajmować jak mi po tarasie co rusz biegają. No ale wczoraj to już dziewczyny przesadziły. Worek z orzechami chciały skraść i zbiec z miejsca zdarzenia. Ogórkową mieszam, by za chwilę do komputera zasiąść a tu mi Krystynka w szybę do pokoju tłucze. Zerkam zza garnka i widzę, że rudy łepek przez okno zagląda. No tu mnie wiewióra zaskoczyła, bo nigdy tak przez okno nie zaglądała. Patrzę a ona worek z kilkunastoma orzechami włoskimi ciągnie, co wczoraj wieczorem pod oknem zostawiłam. Nosz, myślę sobie, tej też ciągle mało. Nie nadąże już z tą zwierzyną lokalną. Ale cóż począć, ugościć trzeba. Zatem umowę z rudymi tymczasową zawarłam, że dam więcej orzechów włoskich i jeszcze parę laskowych dorzucę, ale żeby mi tu ładnie zapozowały. Do zdjęć w sensie. Że plakaty będę z tych zdjęć robić, bądź fotografię w ramki powtykam i w domu powieszę. Nawet przyznać muszę, sławę, może trochę na wyrost, im obiecałam. Na to dziewczyny, że problemu nie ma. Że mogą nawet pokazać jak w okno zaglądają albo z orzeszkiem w pysku gnać po płocie fotogenicznie. Mówią do mnie: Ewuniu, zrobimy co tam będziesz chciała.

  • Dobra, zatem do wiewiórek rzecze: Bożenka, patrz w aparat. I nie musisz być taka zdziwiona, że mnie widzisz. Co to, pierwszy raz mnie widzisz? I z odwagą Bożena, z odwagą. Podejdź bliżej bym zdjęcia wyraziste miała. Krystynka, ty raczej większą sympatią na twarzy się wykaż, a raczej na pysku. Konstancja, ty zaprezentuj jak w okno zaglądasz i orzechy z gracją w pazurkach trzymasz. Dziewczyny zgodne na wszystko się okazały. Kitami machały, orzeszki chrupały, po płocie biegały, popisy na brzózkach robiły. Tak się rude rozhulały, że pranie co na suszarce schło mi wywaliły. Majtki w trawie, bluzeczki w liściach, co ziemią z zimy jeszcze upaprane. Aaaa idźcie mi już stąd do siebie, bo przez was nic dziś nie zrobię i ogórkowa mi się przypali. Już nie mówiąc, że pranie ponowne zorganizować trzeba, bo tak tymi popisami garderobę mi żeście sflogały*.
    Zapraszam tych gości codziennie. Na podwórko i do życia naszego. Niech bywają, się częstują. Niech wpadają bez zapowiedzi. Telewizji nie oglądam, radio w samochodzie tylko mam a i tak rzadko włączam, bo mi głośnik tłucze. Jednak rozrywek mi nie brakuje. Bo gdzież znajdę piękniejsze melodie, co wprost do serca mego trafiają i samo dobro w sobie niosą? Nie wiem czy są częstotliwości solfeżowe lepsze niż te co bogatka z siebie wydobywa, albo taki kos. To koncerty, których nawet Leszek Możdżer, by się nie powstydził. A chłop też gra tak, że najwyższe wibracje stwarza. Telewizora nie potrzebuję, by mi nadawał niusy z kraju i ze świata. Że jeden drugiego zabił w Argentynie a w Piotrkowie Trybunalskim wypadek. No nie pomogę. Albo, że w polityce jeden pod drugim dołki kopie. Te informacje mi nie potrzebne. Niech se tam kopią. U mnie aktualnie kret Jarosław kopie. Działkę równo. Między drzewami kopce pruje i jakoś publicznie kreta nie oczerniam. Przepędzać nie przepędzę, bo pędraki żre a te pędraki proszone aktualnie nie są. Istotne dla mnie czy wiewiórki dziś po orzechy były i jak się miewa Ramzesik, pies Sąsiadki z końca wsi, co staruszeczek najstarszy i ledwo już łapami powłóczy. I czy sarny pozwolą się z daleka sfotografować. To mnie aktualnie interesuje. Bo tak wybrałam, na co uwagę swą cenną kieruję. Wdzięczna jestem niemiłosiernie za tych gości moich, że mi tak dzień w dzień życie stwarzają. Że nam śpiewa, Wanda z rodziną. Pod oknem melodie najczystsze. I kret Jarosław, te wszystkie kopce wybaczone będzie miał. Nawet wygrywać w zdrapce nie trzeba, bo tym otoczeniem wszystko żeśmy wygrali. Najlepsze żeśmy wygrali.
  • regionalizm, sflogały czyli ubrudziły.