Teatr mój widzę…
Bo ten teatr to taki epizod był. Ale czyż nie z epizodów życie ziemskie się składa? To pierwszy stopień życiowych schodów przy wędrówce na samą górę poznania, do zajrzenia w samego siebie. Dowiedzieć się, co tam człowiek w sobie nosi. To pierwsze próby chyba takiego zaglądania. Może nauka odwagi, by wyjść przed innych. Światu, albo kilku osobom na uczelnianej widowni chociaż, samemu sobie powiedzieć: patrzcie ludzie, taka jestem. Niedoskonała. Braku tej doskonałości chyba człowiek najbardziej się lęka. Włosy może mam i ładne, ale kolana to z pewnością za grube. I wtedy wszyscy na te moje kolana patrzą. Niejeden mógłby powiedzieć: no, rzeczywiście, schudnąć by trochę mogła. A inny popatrzył i drugiemu na ucho szepnął: „ eee, w sumie to nie takie grube, mogą być, ważne, że się zginają. W kolanach o to najbardziej chodzi, by się zginały. No, ale te włosy to rzeczywiście jak Anioł”. Dykcja może trochę lepsza mogłaby być, żeby inni usłyszeli co się do nich mówi. Głos jak dzwon, co z gardła się wydobywa. Różnie z tym głosem bywało. Słabiutko tak, bo strach czy aby dobrze gadam. Żeby człowieka świat usłyszał, musi to z serca iść a nie z kartki wyuczone. A nawet jak i z serca, to i tak niepewny, drży czy aby dobrze. Po to ten czas nauki, by pewności nabierać, że nawet jak jest źle, to i tak dobrze. Wszystko jest tak jak ma być.
I pomyśleć, że ten teatr przeznaczony mi był. Nie zawodowy, nie wymarzony, nie doskonały, nie jak to mówią profesjonalny. Bo co to znaczy profesjonalny? Taki, że ktoś standardy ustalił, powiedział jak ma być i pozamiatane. Zawodowy czy amatorski. Każdy po co innego człowiekowi się przytrafia. Inne potrzeby realizuje. Nie powiem, żebym tak ochoczo do tego studenckiego teatru chciała gnać. Gdzie ludzi pełno, każdy radosny, studenckie życie sobie wiódł. A mnie rozczarowanie wówczas gniotło, że wszystko nie tak, jak by się chciało by było. W takim rozczarowaniu wtedy do ludzi daleko i szukać ich się nie chce. Od przeznaczenia jednak odwrotu nie ma. Szukać mi się nie chciało to ludzie znaleźli mnie. Pani Lucyna mnie znalazła. Ona jakby wszystko wiedziała. Wlała we mnie tyle pewności, że nawet jak człowiek niepewny był, to czuł, że to dobrze. Bo pewność niepewna. Dla Niej każdy był taki jaki miał być. Aż dziw bierze, że tyle mądrości może w takiej kobiecie się kryć. Takiej co to skromna, miła, po cichutku pomagała wielu z nas realizować swoje przeznaczenie. A było nas naprawdę wielu. I wszyscy nie inaczej do Niej jak „Pani Lucynko, Pani Lucynko”. Wielu wykładowców nauczało, jeden srogo na studenta patrzył, że z literatury rosyjskiej mało wie, a więcej powinien. Inny w studencie człowieka nie umiał dostrzec tylko wiedzy nabytej w nim szukał. Niejeden brak zaliczenia natychmiast wpisywał, nim młody człowiek gębę zdążył otworzyć, bo założył: nie umiesz, ja tylko wiem. A jeszcze inny tak pięknie o literaturze opowiadał, że została w człowieku na długo. Różnie to było. Każdy z nich bardzo potrzebny był. Ale Pani Lucyna to skarb taki. Jakby same Anioły studentom ją zesłały. Głośno powiedziały: „Macie dzieciaki, Lucynkę, i niech was nie zwiedzie, że skromna, bo wielka moc przez nią przemawia, ona życie wam pozmienia. Nie lękajcie się, samo dobre z was wydobędzie. Wszystko na lepsze pozamienia. Ona najważniejsza na tej uczelni dla was będzie. Książki sami czytać umiecie i jak tylko zechcecie to wiedzę nabędziecie, ale w książce nie wyczytasz o swojej sile, pięknie co w tobie siedzi. Sam musisz. Lucynka też za ciebie tego nie zrobi. Ale nakieruje, drogę pokaże, a to już bardzo dużo i z nawigacją łatwiej”.
Ileż ja w tym teatrze przeżyłam. Swoich rozterek, poszukiwań, lęków, ale też czystej radości chwili. Robisz coś co dla innego ważne. Radość to wielką przynosi. Chociaż tak naprawdę wszystko co robiłam, robiłam dla siebie i nie ma co oczu mydlić, że inaczej. Swoje rozterki jakoś człowiek by przeżył, ale ile tych rozterek bohaterów, w których skórę wcielać się przyszło, trzeba było naprzeżywać. Dajmy na to, taka bohaterka z monodramu „Lamentnice” wg Stanisława Grochowiaka. Prostytutką była i z Matką Boską postanowiła się rozmówić, że ją Ta zawiodła. I jak tu zagrać prostytutkę, skoro człowiek nawet minuty najstarszego zawodu nie uprawiał? Nawet nie pomyślał, że mógłby w takim fachu karierę robić. No bo jak, po filologii polskiej panią lekkich obyczajów się stać? No nie uchodzi. Pięć lat studenckich człowiek ładnie mówić się uczył i wszystko na darmo? Zawód wybrać, gdzie o mowę wcale się nie rozchodzi? Ewentualnie o onomatopeje tylko. Teatr człowieka nauczył, że o coś innego idzie. Nieważne czyś ty polonista, stolarz czy prostytutka. Nie raz nie dwa, życie cię zawiodło i na dno za pysk szarpało. Człowiek bezradny pomocy szuka. Rozmówić się z Najwyższymi chce, tę niesprawiedliwość wygarnąć. Zapytać, po co w ludziach cierpienia tyle. Bo nie wie. Całe życie czasem odpowiedzi szuka, bo nie wie. Może właśnie po to w teatrze widzem jest, bo liczy, że tam mu podpowiedzą. O tym ze sceny do ludzi mówiłam, to moja odpowiedź na te pytania była. Czy właściwa? Kto wie?. Może właśnie stąd liczne nagrody w różnych miastach Polski otrzymywałam za te „Lamentnice”, żeśmy się tak wspólnie z widownią rozumieli. Bo nie raz każdy jeden widz, też przez los poszarpany.
Najtrudniej to zrozumieć tę bohaterkę monodramu „ Jordan” było. Zabiła. Dziecko własne zabiła. Opowieść życia z więziennej celi snuła. Pożyczyłam jej swoje ciało, głos, własne myśli może i obrazy co we mnie siedziały. Skarpetki nawet, bo w celi od podłogi ciągło. Historię młodej dziewczyny ludziom opowiadałam. Cóż tej widowni powiedzieć chciałam? Może nauczyć ich zrozumienia dla ludzkich czynów, i siebie samą też nauczyć? Przecież każdy chciałby dobry być, samo piękno w sobie nosić. A tu taki los dostaniesz. Nie sztuką jest dobra w sobie upatrywać, jak żeś dostał od życia przegrzebki w śmietanie. Najtrudniej wtedy, jak żeś gówno dostał. Wtedy rób co chcesz.
Albo o tej Kaśce z „Kamienia na kamieniu” Wiesława Myśliwskiego opowiadałam. Ech, co to za dziewczyna była. Tego Szymusia tak kochała, chociaż on na wszystkie baby łasy. No i też Kaśka kolana miała za grube, taka spójność między nami była. Ach, jak widzowie tę wiejska dziewczynę pokochali. Może dlatego, że dobry PR jej zrobiłam. A może dlatego, że o miłości mówiła, a przecież każdy kochać chce i za miłością tęskni. Każdy na zabój, by chciał, najmocniej jak tylko można i na zawsze. Czasem się jednak trafi taka miłość zza sklepowej lady. Na chwilę tylko, po papierosy przyjdzie.
Ileż emocji w „Kurze” też wg Myśliwskiego było. Do każdego wystąpienia publicznego kurczaka kupowałam. Takiego jak na rosół. Ciężki był, ze dwa kilo zazwyczaj ważył. I weź tu człowieku machaj tą kurą i smutne opowieści o śmierci stworzenia snuj. Jednego razu to o krok od tragedii było. Kurę ciężką za udo trzymałam, w scenicznych emocjach, gestykulacja na sile wezbrała, że kurze nogę urwałam a korpus w kierunku pierwszego rzędu leciał. Pech chciał, że w tym pierwszym rzędzie profesor Wojciech Piotrowski siedział jako miłośnik teatru największy. Nawet myśleć nie chcę, jaki mógłby być finał mego wystąpienia. Fan teatru kurą zabity. Uczelnie by zamknęli a ja do celi bym trafiła, jak ta bohaterka „Jordana”. Nikt by o mnie dramatów nie pisał. Bo co to za historia: kurą zabiła profesora Piotrowskiego? Jaki gatunek to by był? Komedia czy dramat? Już nie mówiąc o samym profesorze, że chłop pewnie inaczej by wolał. Może od sztyletu Lady Makbet albo jak Romeo szekspirowski chociaż. A nie od drobiu po 15zł za kilogram.
Albo jak owa kura do Elbląga z nami pojechała. Scenicznie się zaprezentować. Ze mną i małżonkiem moim obecnym (wówczas jeszcze małżonkiem nie był, ale występować ze mną pojechał, bo on też ze sceny opowieści snuł). Kura ważna była, bo całe wystąpienie o niej przecież. Dzielnie setki kilometrów w pociągu, w upale wczesnego lata, razem z nami pokonała. I jak na miejscu już żeśmy byli: ja, jeszcze nie małżonek i kura. Do szatni pięknego domu kultury weszliśmy, a w szatni smród. Jakież było nasze zdziwienie tym smrodem. Taki obiekt kulturalny a śmierdzi. Klamki niemal ze złota, marmury na ścianach a śmierdzi. Niepojęte to. Zastanawiać żeśmy się zaczęli, czy aby to nie awaria kanalizacji, bo co innego? Po wyjściu naszym z owej szatni, Panie co o czystość w budynku dbały, najsilniejszych odświeżaczy powietrza używać zaczęły. To dało nam do myślenia, czy aby to nie od nas ta woń nieprzyjemna. Kura podróży nie przetrwała i nie zapanowała nad procesem powolnego rozkładu. Taki los.
Raz nawet reżyserem byłam. Młodzi studenci szansę dostali, by pokazać ile talentu w nich drzemie. „Wszyscy jesteśmy święci, lecz o tym nie wiemy”, taki spektakl na uczelnianej scenie wystawiany. Pani Lucyna scenariusz napisała a do mnie rzekła: „Ty teraz ucz.” Dopiero wówczas zobaczyłam, że to nie lada wyzwanie nad wszystkimi Aniołami panować. Pilnować, co by żaden się nie potknął. Jak upadnie to upadłym go nie pozostawiać. Ja tylko raz w reżyserię zaangażowana a Pani Lucyna całe lata. Takim reżyserem życia całe lata była.
Ten teatr, co to na uczelni swoją siedzibę miał, garderobę w słynnej już sali 35, co to dla wielu drugim domem się stała. Kostiumy głównie z ciucholandu, bo na wszystko brakowało, taki ważny dla ludzi był. Śmiech młodzieńczy niósł, zabawę, płacz czasem i wątpliwość. Przyjaźnie na długie lata tworzył. Niektórzy nawet w pary się połapali i przez życie wspólnie zdecydowali pójść. Bo po co dalej szukać, jak los pod nos podetkał żonę lub małżonka. Gdzie lepszego szukać? Wiadomo czy ten lepszy, rzeczywiście lepszy by był?
Wiele sezonów od czasów studenckiego teatru już minęło. Pamięć, wszystkiego już nie pamięta. Serce jednak do końca czuć będzie ten czas nauki siebie, choć przecież uczymy się do końca. Każdej nowej roli się uczymy. Pani Lucyna już inna i ja też nie taka sama. Jednak łączy nas nić wspólnego losu. Dostałam inne epizody do zagrania w teatrze życia. Wszystkie one tworzą całość: główną rolę w spektaklu własnego przeznaczenia. Dziś już na brawa nie oczekuję, tylko klaszczę sobie sama. Kolana śmielej odsłaniam i cieszy mnie, że się zginają, bym mogła iść w górę stopień po stopniu. I kiedy nadejdzie ten dzień ostatniego ukłonu, zanim spektakl się skończy i Najwyższy krzyknie: kurtynaaaaa….Stanę w mocnym świetle białych reflektorów, oczy lekko przymrużę, bo przecież razi niemiłosiernie, lekkiego powietrza w płuca nabiorę, nic już mówić nie będę, bo słowa jakby już wyczerpane, ostatni raz na widownię popatrzę i ukłonię się najniżej jak umiem. W podzięce, że mogłam tu swoje role grać. Chociaż komediowych jak na lekarstwo…
Dom z czerwonej cegły
No i poprószyło...
Nie wiesz jak wstawić komentarz bez rejestracji? - Kliknij tutaj