Zdjęcia

Rychło w czas

Tyle tych zdjęć się nagromadziło, tyle wraz z nimi ludzkich historii, tyle odwiedzonych miejsc i…zjedzonych kawałków komunijnego tortu. I ciągle czasu brak, by zebrać, umieścić, zaprezentować, może czyjeś oko ucieszyć.

I nagle się człowiek budzi, że to już listopad a komunijne na bloga jeszcze nie wrzucone. Rychło w czas, niejeden by powiedział. Może i o umieszczeniu zapomniałam, życiem mocno pochłonięta, ale każdą z tych rodzin bardzo dobrze pamiętam. Bo to wielkie szczęście trzeba mieć, że jedzie się pstrykać i wszędzie człowiek czuje, że do „swoich” jedzie. Pamiętam wszystkich i każdego z osobna: Majkę, co po trzech godzinach fotografowania, łapie mnie w pasie z okrzykiem: „Ciocia, nie jedź jeszcze”, choć minutę wcześniej obrażona była na cały świat, że tata na jej rower wsiadł. A nie powinien. No, nie powinien. I koniec zdjęć. Te bułeczki pamiętam, co w Dworze Kasztelan gospodarze sami piekli. Szaloną Lenkę, co w deszczu ze mną po trawie biegała. Czemu w deszczu? Że koncepcja taka, nowy komunijny trend? Nie. Zdjęcia w deszczu, bo akurat w ten czas padało. Agatkę i Tosię, nierozłączne kuzynki co w upale niemiłosiernym dzielnie do zdjęć komunijnych się ustawiały. Helenkę, dostojną i piękną z powagą na twarzy. Powagą chwilową, bo huśtawka i jej siostry powagę natychmiast w głośny chichot zamieniły. Bartosza, co rower dostał wymarzony i zdjęcia chciał szybkie, by potem na dwa kółka wsiąść i gnać po szlace co sił w nogach. Igora zapamiętam, co uśmiechać się zamiaru nie miał, ale raz czy dwa zdanie zmienił. Czy dla mnie, czy dla świętego spokoju? Tego nie wiadomo. Julię, z którą w pola pojechałam, by na złotym rżysku się zaprezentowała. Potem wyszło na to, że i ona mnie na tym polu uwieczniała. Widoki takie, że żal nie pstrykać. No i bluzkę nową miałam. Kornelia z kolei zdolna taka, melodie piękne dla gości wygrywała. Rodzice jej obok stali i widać, że dumni z córy, że tak gra. Weronika ponoć sukienek nie lubi, szkoda, bo w komunijnej to jak z bajki wyglądała.

Nie zapomnę też, jak na uroczystości u Marcela, w białej bluzeczce będąc na ziemię z impetem upadłam. Upadek dość spektakularny okazał się, gdyż za wszelką cenę biel owej bluzki zachować pragnęłam. Bluzka nie tknięta, ale kolana pozdzierane, jak bym z komunijnego roweru spadła. Najgorzej jak się pospóźniałam. Tort rozkrojony i krojenie niezarejestrowane. Stres wtedy większy niż recytacja wiersza w kościele.

Wszystko to pamiętam. Obawy gości, że: ” pani fotograf, bo klisza pęknie”, ” a czy aby szczupło wyjdę”, „a może się da te zmarszczki tak odrobinkę w fotoszopie zredukować?”, i aby oczko, co babci w rajstopie poszło, widoczne na zdjęciu nie było. Żeby grzywka prosto, bo wtedy bardziej do twarzy.

Cóż z tego, że prezentuję ich letnie historie, tak rychło w czas, w listopadzie? Skoro Oni wszyscy zostaną ze mną na długo. Są częścią mojej fotograficznej historii. I wdzięczna jestem każdej rodzinie z osobna, że taką ciekawą i dobrą mi ją tworzą.