Rzecz o Marianie i Bogdanie
Są takie duety w życiu, że jak kogo takiego osobno spotkasz, to jakby niepełny bez drugiego. Jakby pół tylko obrazu a reszta niedomalowana jeszcze. Na ulicy zobaczysz to zastanawiasz się skąd znasz? I nie ważne, że rodziny mają. Jakie dzieci, papugi czy sześć kur.
Dajmy na to, taki pan Marian i pan Bogdan. W pracy razem. Jak jeden traktorkiem ogrodowym kieruje, to drugi na przyczepce, szpadla pilnuje. Jak drugi na traktorku to ten pierwszy na kipę się załapie. Pan Bogdan plac zamiata, to pan Marian już gotowy by łopatą zagarniać. Krzaki wycinać mają, to też wspólnie w czeluściach pogubieni. A poprosić ich o co, to serce jak na dłoni.
– Panie Bogdanie. Sprawa jest. Tam niedaleko taki krzak z czerwonymi kulkami rośnie, do wazonu jedną gałązkę bym chciała. Utnie pan? A co mam nie uciąć pani Ewuniu. Powiem Marianowi, z Marianem utniemy.
I kwadrans nie mija, jak już w tym duecie na traktorku jadą. I wiozą. Nawet nie gałązkę a pół krzaka, co przyczepkę całą zapełnia. I taśmą niby ozdobną jeszcze przewiązane co z pakamery wygrzebali. Taki to duet.
I razem tak przez cały dzień. A może nawet i całe życie tak przyjdzie im spędzić. Każdy z nich inny.
Bogdan przygłuchy. Jak co krzyknie to odgłos jakby pielgrzymka szła i przez megafon wierni różańce odmawiali. A Marian spokojny. Każde słowo waży i cedzi. Bogdan radosny zazwyczaj. Buzia jak dorodne jabłko rumiana. Marian pobladły i raczej życie mu ciąży. Ostatnio nawet o książeczce oszczędnościowej z 1980 roku sobie przypomniał. I żal okrutny w nim zakiełkował na ten temat.
– Tyle lat składania na M1 i co? Butelkę wódki z tego składania dzisiaj tylko mógłbym sobie kupić.
Ano, to zależy jak kto świat widzi. Taki pan Bogdan i z tej butelki byłby zadowolony.
Bogdan pojeść lubi, nie raz nie dwa udko na śniadanie z chlebem zje i herbatą popije. A Marian drobny, szczuplutki jakby tylko energią z kosmosu się żywił, czy oddechem jakim.
Jak człowiek idzie w swoim duecie, z koleżanką to z daleka słychać:
- Eeeeeeee …dzień dobry pani Ewuniu, dzień dobry pani Małgoniu.
A jak samemu to też zagadają. Zazwyczaj Bogdan bardziej śmiały w gadce :
- A tamta gdzie? Na urlopie? Przyzwyczajony, że jak idziemy to jedna z drugą.
- Nie, panie Bogdanie. U siebie. W biurze.
- A nad morze czy w góry pojechała? Dla pana Bogdana tylko dwa kierunki na wakacje są. Może nigdy nie był? Bo jak sam wspominał kuchnia do remontu a i papug swoich też samych nie zostawi.
- Gosia pracuje. Nie na urlopie. Odpowiadam, choć nie wiadomo po co. Czy odpowiedz ta, jakiś sens ma?
- Dzwoniła, że drogo nad morzem? Bogdan pyta. Zarabia chłopina niewiele, to i drogo. Z resztą nawet jak kto bogatszy to i tak nad morzem drogo.
Zdarza się, że Gośka beze mnie placem idzie. To dla pana Bogdana i pana Mariana jakby pół tylko jej było. Ale która połówka jak na imię ma. Mniej ważne jest. Gosia? Ewa? Ewa? Gosia? Pal sześć, jak zwał tak zwał. Czasem w tym potoku słów Bogdan już nie wie czy po imieniu ma mówić czy na pani. I takie wzruszenie człowieka ogarnia jak Bogdan czasem w nerwach cały, o niesprawiedliwości świata mówi, albo że kierownik robić mu coś kazał. Słowa gubi, wypowiedzieć się nie może, a bardzo by chciał i tylko onomatopeje z ust jego się wydobywają.
- Ewy nie ma? Ewy nie ma?
- Jest. W biurze.
- Aaa na urlopie?
W komplementach obaj szczerzy są. Jak już co powiedzą to nie po próżnicy. Jeden i drugi mówi co widzi.
Swego czasu Gosia w zielonych spodniach szła. Modne, nowe. Nogawki takie szerokie, no krzyk mody normalnie. Ja skromniej. Raczej zeszły sezon.
- Oooooo pani Małgosiu. Jak pani ładnie wygląda. Te spodenki takie, że ho ho. Marian się przyglądał a przyglądał. Zachwycony. Czy to spodniami czy Gosią w całości. Bądź co bądź, ja stoję obok. O mnie nic. Ani słowa. A przecież też nie najgorzej ze mną…
- Jak pan tak Gosię chwali panie Marianie, to i ja takie spodnie sobie kupię….i tu miało być coś w rodzaju: o tak pani Ewuniu, pani też ślicznie by było. Oby dwie piękne byście były itp.
Marian jednak szczery był:
No, no niech pani sobie kupi, pani Ewuniu. Ciekawe jak by pani wyglądała.
Innym razem z kolei, z Gosią z papierami szłyśmy. Ja na biało, bo ciepło akurat a Gosia, nie pamiętam, ale ładnie. Ona zawsze ładnie.
I nagle Bogdan z Marianem z czeluści się wyłaniają, bo kierownik tuje im sadzić kazał.
- Oooo, jak pięknie pani wygląda – a my we dwie, więc o której mowa nie wiadomo.
- Gosia zatem pyta, panie Bogdanie, ale która? W nadziei, że to o niej ponownie.
- No, Ewa.
I nastał dzień, że Mariana nie było. Na urlop poszedł. Czy nad morze czy w góry, tego nie wie nikt. Pod ziemię się zapadł. Dla Bogdana, jakby na zawsze towarzysz jego ośmiogodzinnej niedoli odszedł. Jak żyć zapomniał. Jak pracować. Z rąk mu robota leci i papieros za papierosem. Papieros za papierosem. W udręce chłop i jakby żyć już mu się nie chciało. Nie wiadomo czy to upał, bo lato w ten czas nastało. Czy to, że Mariana akurat zabrakło.
I Gośki też nie było. I mnie jakoś nieswojo. Iść samej czy nie iść? Załatwiać nie załatwiać? Z papierami w teczuszce. Idę.
Upał doskwiera. Dobrze, że kiecka lniana 100% to jakoś lżej, chłodniej trochę. Za garażami, co to techniczni panowie robotę swoją robią, w pakamerze jak to nazywają, huk niemiłosierny. Myśli swojej, za nic, ani jednej nie usłyszysz. W tym huku Bogdan sam jak palec, purpurowy na twarzy przy wiertarce słupowej stoi a nawet nie stoi tylko gibie się we wszystkie strony. Po jego radości życiowej ani śladu. Upocony, skupiony na robocie. Jakiś biały blat trzyma w metalowej ramie. I dziury w tej ramie, tą wiertarką stwarza.
- Ooooo, pani Ewuniu, niech no mi tu pani pomoże. Bosz kurrrrwa, wszyscy mnie zostawili, Mariana ni ma, nie mogę se dać rady pani Ewuniu. Pardą, ale kurrrwa, robić każą a pomóż ni ma kto.
I stoję, nie wiadomo czy bardziej w kurzu czy przerażeniu swoim. Nie wiem czy o te kieckę czy o papiery się boję. I trzymam blat z płyty pilśniowej w metalowej ramce. Nie tyle ciężkie to, co wielkie i nie wygodnie tak trzymać. Ja cała w bieli, w lnie 100%. Paznokcie zrobione. Sandałeczek zamszowy. Delikatny obcasik. Jak to w pracy. Ale trwam. Pomóc trzeba.
- Panie Bogdanie. A co pan właściwie robi?
- A szczałkę, kurrrwa, pani Ewuniu. Żeby wiadomo było gdzie parking jest – i na strzałce jeszcze w emocjach, ale parking go już uspokoił, wyciszony taki się nagle stał, jakby z losem swoim już pogodzony. Ale to złudne było. Bo powietrza nabrał i wybuch ze zdwojoną siłą nastąpił:
– Nosz zostawili mnie, Mariana ni ma….i chuj.
I umordował się pan Bogdan i rady dać sobie nie mógł. I ze strzałką, wielką jak blat kuchennego stołu walczył, ale docenił pomoc koleżanki z biura. I na koniec, w tej mordędze, upale i kurzu ze strzałki parkingowej, resztkami sił wywdzięczyć się chciał i powiedział:
- Dzięki Małgoś! Nigdy ci tego nie zapomnę!
Droga do Siebie
Nie wiesz jak wstawić komentarz bez rejestracji? - Kliknij tutaj