Słowa prosto z lasu

O kozie Kaśce i Anicie Lipnickiej

Każdy człowiek jakieś marzenia ma. Jedne spełnione, inne na to spełnienie jeszcze oczekują. O innych natomiast ludzie mówią, żeby spokój sobie z nimi dać, bo szans na to spełnienie ani trochę nie ma. Różne ludzie przekonania mają i innym te własne chcą do głów przetransportować. Moje przekonanie dzisiaj  takie, że jeśli o marzenia się rozchodzi to innych słuchać nie warto. Siebie tylko. O czymkolwiek Ty byś człowieku nie marzył, to twoje jest i nikt na ten temat więcej niż Ty wiedzy nie posiada. A szanse na to spełnienie zawsze wielkie. I nie daj sobie człowieku wmówić, że inaczej jest. Jak się jednak nie spełni mimo trudu wielkiego to znak, że nie dla Ciebie to było i inne realizacje mądry Wszechświat przygotował. Może od wielkiego nieszczęścia  tym niespełnieniem Cię uchronić musiał?  Ale nie martw się co inne dostaniesz, lepsze nawet. Ale spełniać trzeba, bo to Twój obowiązek człowieku, byś na tym świecie bardzo szczęśliwy był.

Jak dziecięciem byłam, w rodzinnej wsi mieszkałam to nagłe pragnienie posiadania kozy we mnie wybuchło. Co się tam w tej ośmioletniej głowie urodziło, skąd zainteresowanie takim zwierzęciem, tego nie wie nikt. Nie kotek, nie piesek łaciaty, nawet nie świnka morska, tylko koza, co podobno zeżre wszystko. Ale marzenie to marzenie. Taka rola jego, że spełnione musi być. To nic, że rodzic jeden i drugi za absurdalny mój pomysł uznał. O zakupie kozy nawet słyszeć nie chcieli. I zanim ten szczęśliwy czas realizacji nastąpił, w głowie już cały plan posiadania tej kozy miałam. W snach z kozą szłam. Ona wielkim mym przyjacielem w dziecięcych marzeniach była. Po miękkiej trawie boso kroczyłam, starym sadem dziadka, w letniej sukni z białego materiału, cała szczęściem wypełniona. I ta najwierniejsza  koza przy mnie. Oczy wyobraźni widziały jak trawkę skubie i ja co najlepsze źdźbło pod pysk jej podsuwam. Kózkę karmię. Wody o poranku w aluminiowej misce jej niosę. Ona jabłka, co z drzewa pospadały wszystkie rzeczywiście zżera. Takie marzenie miałam. I spełniło się, nawet długo na to spełnienie czekać nie musiałam. Siła pragnienia dziecięcego przeszkód nie znała. Kolega dziadka do szpitala na dłuższe leczenie szedł. Chory chłopina. A traf chciał, że akurat cztery kozy w posiadaniu miał: Kaśkę, Alicję oraz koziołki: Kubę i Mateuszka. Opiekuna dla nich na czas wyzdrowienia potrzebował. Ja natomiast na tego opiekuna czterech kóz kandydowałam. Kaśka nawet mleko dawała i  cała rodzina na tym moim marzeniu skorzystała, jak każdego ranka kaśkowego mleka mogła posmakować. Najszczerszym, najczystszym sercem kozy zapragnęłam, to cały Wszechświat najlepszej dla mnie szukał. I widocznie moim uczuciem tak silnie podziałałam, że Bóg zarządził: Aaa, dajcie jej z cztery te kozy. Niech ma. Tak bardzo chce, to niech ma.

Teraz tak myślę sobie, że rodzice moi to szczęście wielkie mieli, że na ten przykład o żyrafie nie pomyślałam albo jakim słoniu z dalekiej Afryki. Bo gdzie by cały ten zwierzyniec trzymać. Dom nieduży wtedy był. Nijak słoń przez futrynę drzwi by się nie przecisnął. Pragnienie następne o posiadaniu osła, rodzice  w zarodku zgasili. Nawet pomyśleć o nim zbyt długo nie mogłam. Wiedzieli, że jak osła zapragnę, to nie ma bata. Zamieszkać z nami ten osioł by musiał.

Jak podrosłam trochę i już uczennicą chyba siódmej klasy szkoły podstawowej byłam. To dziennikarzem chciałam się stać. Ludzi sławnych spotykać i długie rozmowy z nimi prowadzić. Z mojej wsi uciec i miejskie życie, kolorowe wieść. Codziennie zew przygody czuć. A nie tam pierwiastków w szkole się uczyć na pamięć, zadania w nawiasach rozwiązywać i fraszki Kochanowskiego interpretować wedle klucza jakiegoś. Nuda taka wtedy to dla mnie była. Cóż poradzić na to, że talentu matematycznego nie dostałam za grosz. Do wielkiego świata mnie rwało. Świata sławy i reflektorów. Nie ważne gdzie ten reflektor był. Byleby świecił najjaśniej i dużo się działo. I niecierpliwa bardzo w tym byłam, bo czekać do dorosłości na realizację pragnienia mi się nie chciało. Natychmiast mikrofon do ręki chciałam brać i na podbój świata ruszać. A łatwe to nie było wówczas, ten świat podbijać bo z mojej wsi MZKi do najbliższego miasta oddalonego o 13 km, rzadko jeździły. I telefon tylko jeden mieszkaniec najbogatszy we wsi miał. Pan Duszyński. I na poczcie drugi. Więc chodziłam na te pocztę dzwonić, by z gwiazdami na spotkania się umawiać.

Wybór akurat na Anitę Lipnicką padł. Moim idolem wtedy była. Piosenek jej z kaset na tzw jamniku słuchałam. I nerwy mnie niejednokrotnie brały jak przewijać od nowa tych piosenek się nie dało, bo guzik w tym jamniku – magnetofonie wyskakiwał. Gwiazdą wielką już wtedy się stała, piosenki w Londynie nagrywała. I nie było takiego w całej Polsce, co to o Anicie Lipnickiej by nie słyszał. Każdy słyszał. Mnie słyszenie nie wystarczało, ja poznać osobiście ją chciałam. Moje uwielbienie dla niej ogromne wtedy było, że taką Anitą stać się chciałam. Chleb w piekarni kupować taki jak ona na śniadania jadała. Sukienki identyczne jak ona nosić, i pierścionki na palcach. Ogromne zaangażowanie w tym moim upodabnianiu było, bo nawet krawcowa ze wsi obok, pani Dorota czapkę ze skóry mi uszyła, w jakiej Anita na scenie występowała. Taty mojego kurtkę czarną popruła, by z pleców odzienia, czapkę estradową dla mnie wyczarować. Co prawda ja na estradzie wówczas nie występowałam, ale czapkę miałam. Tak na wszelki wypadek, jak bym na tej scenie śpiewać nagle zapragnęła. Włosy moje choć gęste, długie i mocno kędzierzawe obciąć zechciałam, by do polskiej gwiazdy się upodobnić. I czy podobna byłam? Raczej nie, mój ówczesny wizerunek to do Tatusia Muminka bardziej był zbliżony. Ale to nie było istotne i nie przeszkadzało mi wcale, by dumnie w tej fryzurze po świecie kroczyć.

Kiedy nadszedł dzień spełnienia marzenia mojego, wystroiłam się najmodniej (tak mi się wówczas przynajmniej wydawało), mamę poinformowałam, że jadę do Piotrkowa Trybunalskiego karierę dziennikarską rozpoczynać. Wsiadłam na granatowego Rometa Jubilata, nawet koła przedniego dobrze nie dopompowałam i…pojechałam w poszukiwaniu przygody życia i miejsca zamieszkania polskiej gwiazdy lat 90- tych. Wyczytałam w Brawo Gerl, że jej rodzinny dom to szary blok, a że miasta ani trochę nie znałam, to weszłam do pierwszego lepszego szarego bloku, by ludzi o Anitę Lipnicką spytać. I traf chciał, że to akurat  jej blok był. O ścianę Rometa oparłam i z drżącym sercem na spotkanie z idolem największym się udałam.

 Anita akurat pranie robiła, bo nie dalej jak dzień wcześniej z wielkiego świata wróciła, bo w ten czas najnowszą płytę nagrywała. Niby gwiazda a ubrania brudzi. I przyjęła mnie najserdeczniej. I pięknie było. Na kanapie w gościnnym siedziałyśmy a jej mama Basia ciastka na wagę z frużeliną nam przyniosła i colę. Te ciastka do dziś w sklepach spożywczych kupić można. Zawsze jak spojrzę na nie to Anitę Lipnicką przed oczami mam. Myślałam wtedy, że szczęścia większego dla mnie nie ma. Z Anitą rozmawiam i pytania profesjonalne, skrupulatnie spisane w zeszycie w kratkę, zadaję. Jednak to nie koniec tego szczęścia był. Anita mnie spytała czy posłuchać zechcę jej  płyty najnowszej, którą nagrała i nikt jeszcze nie słyszał, bo premiera dopiero planowana była. Matce i ojcu przywiozła dopiero, by ocenili, czy ładnie zaśpiewała. Mnie pytać o to nie trzeba było. Włączyła plej. I „Mosty” zabrzmiały. Inaczej muzykę słychać było niż w jamniku moim. Czysto tak i guzik nie wyskakiwał. I cały świat wtedy przed oczami miałam. Wszystko nieważne się stało. Nawet dwója z matematyki, co za nieumienie ułamków dostałam w niepamięć poszła. Że lekcje z geografii jeszcze nieodrobione na jutro i gdzie na mapie leży Montevideo nie wiedziałam. Siedziałam z Anitą jak z koleżanką najlepszą, ciastka chrupałyśmy i słuchałyśmy „Mostów” a potem „Wszystko się może zdarzyć”.

I bardzo to ważna lekcja dla mnie była. Ważniejsza niż te ułamki i Jan Kochanowski pod lipą. Lekcja na życie całe nawet.

W to, że wszystko się może zdarzyć wierzyłam od zawsze, potem tylko niejeden dorosły wmówić się starał, że inaczej jest. Taki co to u niego nic się nie zdarzyło. I na długie lata zapomnieć o własnej mocy musiałam. Przyjąć, że nic się nie uda. Potem jeszcze Kuba Wojewódzki był, co po Warszawie go szukać postanowiłam. Akurat stylem jego wypowiedzi zafascynowana byłam. Już nie na Romecie, lecz pociągiem pojechałam. I z Wojewódzkim o muzyce alternatywnej gawędziłam. Muzyka alternatywna moim zainteresowaniem ani trochę nie była. Ale pogawędzić zawsze można. Kto komu zabroni? W domu tylko mówiłam: jadę.  I rodzice sprzeciwić się szans nie mieli. Wiedzieli, że zabronić mi czegokolwiek to prawie niemożliwe jest. Czas to był taki, że głowa pełna marzeń była i przeszkód żadnych na drodze do ich spełnienia nie widziałam. I potem w dorosłym życiu człowiek niejednokrotnie słyszał: oszalałaś, to nie dla ciebie przecież, tego się nie da, to za drogie. Rady sobie nie dasz, bo za trudne to wszystko i niebezpieczne  na dodatek. Nie raz też śmiech za plecami słyszałam, że Tarnowska znowu jakieś wizje nie z tej ziemi ma. A no miałam wizje osobiste, i szłam, w cierpieniu wielkim, łzy z oczu kapały bo skrzydła całkiem ucięte sekatorem przez niektórych miałam.

Fanem Anity Lipnickiej do dziś pozostałam, muzyka jej nadal w moim Lesie  czasem rozbrzmiewa ale nie dlatego w sercu moim nadal mieszka, że pięknie śpiewa i śliczna taka wciąż pozostaje. Choć wątpliwości nie mam, że coraz piękniejsze te piosenki stwarza. Nadal serca ludzi porywa. Dlatego ważna, że o marzeniach przypomina, że przeszkody tylko w głowie mamy. Człowiek niezwykły jest i wszystko może. Jak zechce to w pink-ponga może grać, choć bez dłoni jednej się urodził, ba nawet piękne, kolorowe życie wieść może i innych do gromadzenia dobrych myśli zachęcać, choć od Wszechświata ani rąk, ani nóg nie dostał. Może właśnie dlatego nie dostał, by dużo więcej światu dać niż te nogi i ręce tylko. Pilnować tylko musi, by kto mu tych skrzydeł nie zabrał. Bez rąk i nóg żyć szczęśliwie można, ale bez skrzydeł nie da rady.

MZK-a Ci ucieknie, bo nie zdążyłeś albo kierowca złośliwie, Twój przystanek pominął, to wsiadaj na rower i gnaj. Pruj co sił w nogach do szczęścia swojego. Choćby to tylko koza w brązowe łaty tym szczęściem być miała. Tylko pamiętaj byś koła napompował, bo inaczej pod górę rower będziesz musiał prowadzić.

Kuba Wojewódzki, wówczas redaktor naczelny magazynu Brum.
Czas kiedy nie ma dla człowieka rzeczy nie do zrealizowania – bezcenny.

A Ty Drogi Czytelniku jakie lekcje cenne z czasów lat dziecinnych pamiętasz?